top of page

Kartki z podróży

Claude Monet, Dworzec Saint-Lazare, 1877
Claude Monet, Dworzec Saint-Lazare, 1877

Pociąg do Sz.

 

Dzisiaj nad ranem po zachodniej stronie Odry spadł śnieg. Wschód rzeki pozostał bezśnieżny. Wychowałam się w tajemniczej krainie zwanej Pomeranią. Tajemniczej i niepoznanej z perspektywy dziecka. Bo czy nie tchną tajemnicą marmurowe, omszałe niemieckie nagrobki pokryte gotyckim pismem zrzucone przy małym jeziorku zwanym Uroczyskiem? W kuchni moczyłam szmatkę, brałam ze sobą 16 kartkowy zeszyt i ołówek, i szłam nad Uroczysko. Spisywane nazwiska, daty urodzenia i śmierci układały się w nieznane historie. Kim była pani Szmidt zmarła w 1900 w wieku 40 lat? Gdzie leży pan Szmidt, jeżeli w ogóle ktoś taki istniał?  Albo rodzina Hertz, wszyscy zmarli w 1945. W wieku mokrej szmatki, zeszytu i ołówka, historia wojny – historia przesiedleń, wywózek, nabytych i utraconych miast, dzielnic i domów – mnie nie dotykała. Była tylko ekscytującą tajemnicą bez cierpienia.

 

Miałam koleżankę, mieszkała nad nami. Co najdziwniejsze urodziła się tego samego dnia, miesiąca i roku co ja. Była przez parę dziecięcych lat kompanem moich wędrówek, odkrywania nagrobków, błądzenia po okolicznych lasach i wąwozach, znajdowania zarośniętych przez bzy basenów z niebieskimi, potrzaskanymi kafelkami. Potem nasze drogi rozeszły się. Ona została na górze podzielonego na pół domu, a ja wyjechałam.

 

Wiele lat później, gdy dom został już scalony w rękach tylko jednego właściciela, spałam w miejscu, gdzie kiedyś stało jej łóżko, które dzieliła z siostrami. Przyśniło mi się, że jestem w pociągu, mam bilet do Sz. i tam mam dojechać. W śnie boję się, że jestem w niewłaściwym pociągu, ciągle sprawdzam czy to na pewno ten. Nikt z podróżnych nie jest w stanie udzielić mi jednoznacznej odpowiedzi. Doradzają, że w razie czego mogę się przesiąść. Ale gdzie, na jakiej stacji?

 

Do jakiego Sz. mam dojechać? Czy tego z dzisiaj, gdzie właśnie spadł śnieg? Czy tego z kiedyś, gdzie jezioro błyszczało lodem, na taflę wbiegły dzieciaki, włożyłam łyżwy, ktoś miał sanki. Pod taflą lodu pływały między wodorostami ryby.  Czy dojechałam do Sz., gdzie ciekawość mieszała się z dreszczem tajemnicy, roztrzaskany kafelek był archeologicznym skarbem, a zachwyt przecierał drogę do piękna?


Gdzie dojechałam?


Podróż w płaszczyku przez lata  


Pierwszy to był szary prochowiec z czerwoną podszewką. Miałam wtedy 5 lat. W sam raz na pierwszy dzień maja. Wiał wiatr, świeciło słońce, granatowy beret wirował nad ulicą, niesiony podmuchami ku rzece. Kwitły pierwsze pachnące tulipany.

 

Drugi prochowiec, gdy miałam 9 lat, był idealny, kiedy kwitły forsycje. Był w kolorze szaro-beżowym i z paskiem, wzbudzał mój zachwyt nad światem i sobą.

 

Minęło kolejnych 10 lat. Znowu wiosna. Tym razem płaszczyk był z czarnego, grubego, lśniącego jedwabiu zwanego shantungiem. W kroju lekko rozszerzającym się ku dołowi, tuż za kolano. Okrągły kołnierzyk, proste rękawy. Zarówno wierzch jak i podszewka zachwycały mnie, a ja siebie w nim. Gdy szłam, miasto należało do mnie. Przypłynął statkiem, w paczce z Ameryki. Towarzyszył mi parę dobrych lat. Nie wiem kiedy i gdzie się zawieruszył. Odnalazłam go po latach, był trochę młodszy, nie tak zachwycający, ale niósł w sobie zapowiedź uczucia, że miasto znowu należy do mnie. Czarny, lekko połyskujący, tym razem bawełniany, znowu prosty i za kolano.

 

Kolejne 10 lat i kolejny prochowiec. Nie szukałam specjalnie, nawet nie pamiętałam o tamtych. Raz jeszcze prosty, czarny. Kołnierzyk trójkątny, guziki ukryte. Doskonały na wiosnę, lato, wrześniowe wieczory, podróże z podręczną walizką. Niósł w sobie, nic o tym nie wiedząc, muśnięcie wszystkich poprzednich i pewność wierzchniego okrycia. Okrycia trochę eleganckiego a trochę wytartego, bo wytarł się nieco w pociągach, tramwajach i autobusach różnych miast. Chronił bez ostentacji, przyozdabiał bez przepychu, dodawał poczucia pewności, gdy jej brakowało. Wierny towarzysz podróży, powiernik lęków i zachwytów nad światem, porannych i wieczornych ochłodzeń. Płaszczyk – wierzchnie okrycie. Płaszczyk – zewnętrzne Ja. Trochę odwrócone w kierunku świata, a trochę z racji podszewki do wewnątrz. Czasami wymaga czyszczenia i napraw. Wychodząc z domu, szybkim ruchem zdejmuję go z wieszaka i już jestem za drzwiami: na ulicy, w sklepie, na targu, w pracy, w szkole, w kawiarni, w piekarni… Spojrzenia prześlizgują się po płaszczyku.

 

 

Szalik, niezastąpiona część garderoby

 

Nie wyobrażam sobie zimy, wiosny i jesieni bez szalika. Nie wyobrażam sobie podróży bez szalika, a tym bardziej podróży pociągiem. Bez miękkiego szalika z akcentem kaszmiru można zmarznąć, może przewiać, można nie móc się wtulić, otulić, przespać. Najchętniej w jednym kolorze, by współgrał z płaszczem, swetrem lub bluzką. Ale może też być w kratkę, na przykład w szkocką. Bezpiecznie odgradza od świata nie okazując wrogości. Ten muśnięty ulubionymi perfumami koi zmysły, chroni przed zgiełkiem i nadmiarem. Można się w nim schronić jak jedwabnik w kokonie. Obszernym szalikiem ciasno owiniętym wokół szyi, zatopiona w książce, nie obrażam innych podróżnych swoim wycofaniem. Taki szalik ma coś ze mnie i coś ze świata. Ze świata –to góry, kozy (bo kaszmir), powiew powietrza, moda, narzucony splot, kolor np. niebieski (bo granatowego nie było). Ze mnie – to perfumy, potrzeba owinięcia szyi (nie mogę się przeziębić!), oddzielenia od świata, dobrania koloru do oczu, włosów, ubrania lub nastroju.

 

Włóż szalik, nie wychodź bez szalika, otul się szalikiem… Swojska fraza napomnień, jak rozwijany kłębek wełny, prowadzi w przeszłość. W czas do zawiązywanych z tkliwością szalików, by wyjść na sanki. Do niecierpliwie wiązanych szalików, by nie spóźnić się do szkoły. Do porzuconych szalików, bo wiosna i słońce. Do zagubionych szalików, których nie można już oddać.

 

Pociąg relacji Szczecin-Warszawa. Wagon bez-przedziałowy.

 

 

 

Kartka z podróży do Sz. (cd)

 

Zamarznięte jezioro, druga połowa lutego. Śmigają figurówki i hokejówki. Na środku jeziora, wokół przerębla przygotowanego do łowienia ryb: centrum towarzyskie. Ploteczki jak płoteczki, starsi, młodsi. Co u kogo słychać? Kto kogo dawno nie widział? Ktoś podziwia próby piruetów, ktoś inny szybkość hokejówek. Świeci słońce.

 

Pod koniec lutego, wiele lat później. Nad tym samym jeziorem – powiew wczesnej wiosny, psy na smyczy, biegaczki, biegacze i nordic walking. Nikogo nie znam.

 

Czas jest linearny i nielinearny. Ten linearny jest jak pędzący pociąg. Za oknem mijają krajobrazy jak kolejne lata. Ten nielinearny daje znać o sobie, gdy patrząc na jezioro, przy przeręblu, widzę jak kręcę piruety na figurówkach. Gdy zapach lutego z dzisiaj nakłada się na zapach mroźnej zimy z kiedyś. Gdy na łyżwach śmigają ci, których dzisiaj nad jeziorem już nie ma.

 

 

Stacyjka Ogród

 

W ogrodzie zawsze towarzyszy mi pan Błyszczyński. Gdy od rana, z zaciętością godną lepszej sprawy wyrywam podagrycznik, który zarasta porzeczki, powtarzam pierwsze linijki wiersza Leśmiana:

Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu,

Gdzie się cud rozrasta w zgrozę i bezprawie.

 

Przy perzu i pokrzywach przechodzę do następnych: 

Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swych oczu

I utrwalił na podśnionej drzewom trawie.

 

Po południu, gdy słońce zachodzi za włoskie orzechy zostawiając plamy światła na trawie, trochę łagodnieję. Nucę piosenkę Jonasza Kofty:

Pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście.

W żar epoki użyczą wam chłodu tylko drzewa, tylko liście.

 

Początek ogrodu, to były truskawki. Parę lat później w ich miejsce pojawiły się chwasty i zaniedbanie. Jeszcze nie znałam pana Błyszczyńskiego. Towarzyszył mi tylko smutek utraconego porządku, w którym wiosną w ogrodzie jest miejsce na szczypiorek i rzodkiewka, a wczesnym latem na truskawki.

 

Był też inny ogród, osiemset kilometrów na południe. Ogród przepełniony dostatkiem, jakie niesie lato. Zapach czarnych porzeczek i agrestu mieszał się z zapachem floksów i maciejki. Upał obezwładniał i rozleniwiał. Burze przychodziły i odchodziły nie czyniąc szkód, orzeźwiały powietrze. Zdarzały się tęcze.

 

Gdy w dzisiejszym ogrodzie w majówkę, w pośpiechu sieję cynie, onętki, nasturcje, czarnuszkę damasceńską i miętę myślę o lecie, które zaraz nadejdzie. Może uda mi się znowu zanurzyć w kolorach, zapachach i cieple. A może też przywołać czas bez troski.

 

Więc do pomocy w ogrodzie znowu przywołuję mojego wiernego towarzysza:

Pan Błyszczyński sprawdzał ogród, czy dość czarom jego uległ –

I czy szum i poszum dość jest rzeczywisty –

I czy liszaj na dębie – jadowity brzydulek –

Dość się wgryza w złudną korę i w pień śnisty?

 

Gdy nadchodzi zmrok mój ogrodnik szepcze opuszczając grządki: ”Drapieżniały zbyt cudacznie, zdradnych kwiatów niebywałki.”

 

 

Pociąg do pociągu

 

Pociąg to mój ulubiony środek lokomocji, chociaż lubię też tramwaje. Szczególnie te, które suną po wąskich uliczkach i dają dostęp do mijanych podwórek i mieszkań. Jadąc pociągiem, do zmroku patrzę przez okno. Mijające krajobrazy są jak obrazy: ładne, brzydkie, dobrze lub źle skomponowane, dobrane kolorystycznie lub krzyczące niedopasowaniem. W pociągu relacji Warszawa – Sopot urzekają mnie wzgórza morenowe, rozległe widoki, otwarta przestrzeń. Na trasie Warszawa – Łódź Fabryczna lubię las wiosną pełen zawilców. Gdy pociąg sunie po szynach do Krakowa, nucę fragment piosenki Skaldów: „Za płotem uśmiecha się koza, na polach unosi się dym”.  Do Szczecina dojeżdżam zwykle wieczorem, gdy od Odry wieje wiatr.

 

W pociągu można czytać, pisać, spać, myśleć, nie myśleć, rozmawiać lub nie rozmawiać. Ostatnio zauważyłam, że w pociągach jest cisza. Najbardziej lubię te bez-przedziałowe.

 

Pociąg przenosi w czasie i przestrzeni, na przykład ten do Zamościa. Czerwcowego wieczoru, gdy słońce zachodziło nad Odrą, ze stacji Szczecin Główny odjeżdżał pośpieszny do Lublina. Pościel w sypialnym była wykrochmalona, lekko pachniała wilgocią. Konduktor roznosił herbatę. Składane ławeczki na korytarzu były obite bordowym pluszem. Około 10-tej rano pociąg mijał Dęblin. Krajobraz zapowiadał wakacje, w oddali lśniła Wisła, kwitły łąki, przez otwarte okno wpadało rozgrzane powietrze. W Lublinie na dworcu niespokojna przepychanka, tłoczno, walizki tekturowe, skórzane, wzmocnione paskami, torby podróżne, koszyki… W Zamościu około 4-tej po południu było spokojnie i cicho. Na dworcu starszy pan w prochowcu i kapeluszu wypatrywał nadjeżdżającego pociągu. Potem polna droga wiła się wzdłuż rzeki Łabuńki, by doprowadzić do ulicy Ciepłej.

 

Dzisiaj przed chwilą minęłam Kutno, tym razem przypomniał mi się Jeremi Przybora:

Jak to się stało,

jak to się stało,

że serce Kutna nie przetrzymało…

 

Pociąg pędzi w przeszłość i przyszłość. Czasami na chwilę zatrzyma się w teraźniejszości. Stacja w Kutnie jest odnowiona. Tory rozgałęziają się w niezliczoną ilość kierunków, punktów przesiadkowych, docelowych, bliskich i odległych. Holly Goliathy z filmu „Śniadanie u Tiffaniego” miała wizytówkę: H.G. w podróży.

 


Claude Monet, Pociąg, 1872
Claude Monet, Pociąg, 1872


Claude Monet


Claude Monet (1840–1926) był francuskim malarzem, uważanym za jednego z głównych twórców impresjonizmu — kierunku, który swoją nazwę zawdzięcza jego obrazowi Impresja, wschód słońca (1872). Monet koncentrował się na uchwyceniu ulotnych efektów światła i atmosfery, malując pejzaże, ogrody i sceny miejskie w różnych porach dnia i roku. Jego cykle, takie jak Nenufary, Katedra w Rouen czy Stogi siana, ukazują fascynację zmiennością natury i percepcji. Ostatnie lata życia spędził w Giverny, gdzie stworzył słynny ogród będący inspiracją dla wielu jego dzieł.



Agnieszka Leźnicka-Łoś


Agnieszka Leźnicka-Łoś - psychoanalityczka, prowadzi prywatną praktykę w Warszawie i seminaria z zakresu psychoanalizy. Na co dzień mieszkanka warszawskiego Powiśla, kiedyś także Nowo-Jorczanka.




STAY CONNECTED

  • Facebook
  • YouTube

NEW YORK CITY

POLISH THEATRE INSTITUTE IN THE USA,INC.| NON-PROFIT ORGANIZATION 501(C)(3)
©2024 POLISH THEATRE INSTITUTE IN THE USA

bottom of page