„Tár” w Polsce, czyli o pewnej rozmowie
Filmem, który w obecnym roku wywołał w Polsce najwięcej dyskusji, nie było dzieło rodzimej produkcji, ale amerykański dramat „Tár” w reżyserii Todda Fielda. O żaden tytuł tak się nie spierano, o żadnym po wyjściu z kina nie rozmawiano tak chętnie. Odbyłem takich rozmów kilka i o jednej z nich chciałbym teraz opowiedzieć, gdyż dobrze charakteryzuje styl myślenia niektórych środowisk we współczesnej Polsce.
Kobieta sukcesu i potwór
Najpierw jednak kilka słów o samym filmie. Bohaterką „Tár” jest słynna dyrygentka imieniem Lydia (zagrana wspaniale przez Cate Blanchett), pierwsza w historii kobieta szefująca orkiestrze Filharmonii Berlińskiej i wykładowczyni w nowojorskiej Juilliard School. Do tego jeszcze hojna mecenaska sztuki, która wraz z muzykalnym inwestorem bankowym prowadzi fundację wspierającą młode, utalentowane dyrygentki. W najbliższych planach ma premierę Piątej Symfonii Mahlera w Berlinie i promocję autobiograficznej książki w Stanach. Nazwać ją „kobietą sukcesu” to mało.
Ale jednocześnie, jak to często bywa z wybitnymi jednostkami, jest osobą dość okropną. Ściślej mówiąc – jest wspaniała i okropna jednocześnie. Z jednej strony fascynująca kobieta, wybitna artystka i błyskotliwie inteligentna rozmówczyni. Z drugiej – osoba momentami okrutna, potrafiąca krzywdzić innych i wprawnie nimi manipulować. Do tego zimna, wyniosła i przekonana o swojej wielkości. I apodyktyczna – co po części można tłumaczyć antydemokratycznym charakterem jej profesji. Wyznająca filozofię go-get i przyzwyczajona do tego, że dostaje to, co chce, nie dbając o uczucia innych, nawet bliskich sobie osób. Są chwile, gdy patrząc na nią, narzuca się tylko jedno słowo – potwór.
Jej życie osobiste, w której te cechy najpełniej się przejawiają, jest mocno skomplikowane. Lydia jest lesbijką, mieszka w Berlinie w luksusowym apartamencie ze swoją żoną koncertmistrzynią oraz adaptowaną córką. Jednak stosunki między paniami są wyraźnie napięte, zwłaszcza od chwili, gdy Lydia zaczyna się interesować nową wiolonczelistką i swojego zainteresowania bynajmniej nie ukrywa. Nieco dwuznaczna relacja łączy ją też z lojalną, ale mającą swoje ambicje artystyczne asystentką. Pojawiają się także sygnały, że Lydia mogła utrzymywać zbyt zażyłe stosunki z młodymi stypendystkami ze swojej fundacji. Teraz jedna z nich niemal obsesyjnie ją prześladuje, przesyłając rozpaczliwe meile i aluzyjne prezenty książkowe, a w końcu popełnia samobójstwo. W czasach MeToo i ekspansywnych, wścibskich mediów społecznościowych takiej sprawy nie da się zamieść pod dywan. Nad głową Lydii zaczynają się więc zbierać ciemne chmury...
Jak się ta afera skończy, nie będę zdradzał, bo być może ktoś z czytelników zechce obejrzeć film na platformie streamingowej. Powiem tylko, jak „Tár” został w Polsce przyjęty przez znajome mi osoby ze środowisk feministycznych, z którymi miałem okazję odbyć wspomnianą rozmowę.
Trzy wymiary backlashu
Otóż został przyjęty krytycznie i musiałem toczyć ostre boje w jego obronie. Jeśli chodzi o stronę artystyczną filmu kontrowersji wielkich nie było: raczej nie kwestionowano jego wartości doceniając zwłaszcza aktorstwo Cate Blanchett. Natomiast ogromne zastrzeżenia wzbudziło coś, co można nazwać jego przekazem, wymową czy, mówiąc szerzej, „ideologią”. Zarzucano mu, że jest, jak to się teraz mówi w Polsce, backlashowy czyli wsteczny, reakcyjny. I to w trzech wymiarach.
Po pierwsze, film miałby potwierdzać obiegową mądrość głoszącą, że „władza nie ma płci”, a jest to sformułowanie bardzo przez moje znajome feministki nielubiane. Oto pokazuje się kobietę, mającą z racji pozycji zawodowej znaczną władzę i ową władzę nadużywającą, postępującą – horrendum! – „jak mężczyzna”. Jest skądinąd faktem, że Lydia jest typem męskim: porusza się kanciastym, zamaszystym krokiem, nosi męskie garnitury, w jednej ze scen przedstawia się jako ojciec adaptowanej córki. Zdecydowanie męski, jeśli spojrzeć na statystyki, jest także jej zawód. Czy aby zaistnieć w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie, musiała być bardziej od nich twarda i bezwzględna, bardziej męska niż mężczyźni, plus catholique que le pape?
Ale co z tego? Nie ma przecież żadnych przekonujących dowodów, że mężczyźni dzierżący władzę są ze swej natury skłonni do jej nadużyć, bezwzględni i okrutni, zaś kobiety – łagodne i delikatne. Artykuły o mobbingu ukazujące się w polskiej prasie wskazują wiele przykładów kobiet na menadżerskich stanowiskach (np. w korporacjach), które poniewierają i upokarzają swoich podwładnych, zwłaszcza, co charakterystyczne, podwładne. A nawet gdyby statystyki twierdziły, że są to zjawiska odosobnione, to przecież sztuka, w tym także film, nie musi się słuchać prawd statystycznych i może sobie pozwolić na ukazywanie przypadków nietypowych. Moje rozmówczynie nie są osobami naiwnymi, dobrze zdają sobie z tego sprawę, ale interesuje je głównie efekt propagandowy. Jedna z nich wyraziła to wprost i bardzo dobitnie: „Walczymy o to, żeby jak najwięcej kobiet pełniło kierownicze funkcje, a tu, w bardzo głośnym filmie, taka kobieta przedstawiana jest jako suka”. W tej perspektywie wybitna artystka o skomplikowanej osobowości zostaje zredukowana po prostu do osoby „na kierowniczym stanowisku”.
Zarzut drugi, będący właściwie uszczegółowieniem pierwszego, dotyczy charakteru nadużyć popełnianych przez bohaterkę „Tár”. Mają one głównie, choć nie tylko, charakter seksualny. Lydia wykorzystuje swoje wpływy i możliwości, by uwodzić inne dyrygentki czy muzyczki, a jej fundacja, która wydaje się początkowo szlachetną i bezinteresowną inicjatywą, okazuje się rezerwuarem młodych kobiecych ciał. Taki obraz „kobiety na kierowniczym stanowisku” bardzo moje rozmówczynie oburzył.
Żeby zrozumieć ich reakcję trzeba przypomnieć kontekst kulturowo-obyczajowy, w jakim pojawia się film. Ów kontekst w dużym stopniu wytworzył powstały kilka lat temu i nie wytracający swojej dynamiki ruch MeToo, w którym „bohaterami negatywnymi” byli niemal wyłącznie heteroseksualni mężczyźni. W filmie Fielda jest dokładnie odwrotnie - okazuje się, że możliwy jest Harvey Weinstein w spódnicy.
Ktoś mógłby na to ironicznie odpowiedzieć: a cóż to za straszliwa herezja? Co takiego w tym odkrywczego? Przypadki molestowania seksualnego podległych sobie pracowników przez temperamentne szefowe zdarzały się nie od dzisiaj. Pamiętam powstały na wiele lat przed MeToo thriller „W sieci” Barry’ego Levinsona (1994), w którym Demi Moore niemal gwałciła Michaela Douglasa (później zresztą oskarżając go o molestowanie seksualne). Był to oczywiście film zupełnie innej klasy niż „Tár”, banalna i niezbyt udana hollywoodzka produkcja, ale zasygnalizowany w niej problem nie był wydumany; co by złego nie powiedzieć o Hollywood, ma ono jednak socjologicznego nosa, czujnie rejestruje to, co majaczy na horyzoncie życia społecznego. Ciekawe swoją drogą, jaki byłby odbiór „W sieci”, gdyby powstał dzisiaj, w epoce MeToo. I czy w ogóle mógłby powstać.
To, że tytułowa bohaterka „Tár” jest osobą nieheteroseksualną, potraktowano jako dodatkową okoliczność obciążającą film. Wedle moich rozmówczyń, niezwiązanych z LGBTIQ, ale sympatyzujących z tą społecznością, ukazywanie lesbijki jako seksualnego drapieżcy jest szkodliwe, gdyż umacnia nieprzyjazny stereotyp społeczny wiążący się z tą postacią. Można się z tym argumentem częściowo zgodzić – zwłaszcza w homofobicznej Polsce - ale co z tego praktycznie wynika? Że walcząc z tym stereotypem wolno w filmach pokazywać tylko „dobre lesbijki”? A „zła lesbijka” nie ma już prawa się pojawić? Trochę to jednak pachnie cenzurą.
Zarzut trzeci brzmiał: „Tár” ośmiesza cancel culture. W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. Od wielu lat, w Polsce i na świecie, trwa dyskusja pod hasłem „Czy wybitnemu artyście wolno więcej?”, inaczej mówiąc „Czy geniusz może być świnią?” Co jest ważniejsze – piękna sztuka czy brzydkie postępki? Czy nieetyczne postępowanie artysty może rzutować na ocenę jego dokonań? A nawet więcej: czy wiedząc, że twórca postępował niemoralnie, należy odrzucić także jego artystyczny dorobek? Czy też odwrotnie: należy oddzielić dzieło od jego twórcy i cieszyć się sztuką, nie interesując się jego życiem prywatnym? Końca tego sporu nie widać, ale w ostatnich latach przybywa zwolenników tego pierwszego, ostracyjnego podejścia, które swój najpełniejszy wyraz znajduje właśnie w cancel culture, kulturze wykluczenia.
W „Tár” rzeczywiście znajdziemy do niej bezpośrednie i nieco prześmiewcze odniesienie. W jednej, ale za to bardzo długiej scenie student Lydii w Juilliard School, przedstawiający się jako BIPOC (Black, Indigenous and People of Color) wyraża desinteressement twórczością Bacha. Dlaczego? Gdyż ten, nie dość, że był białym mężczyzną, to jeszcze mizoginem, czego koronnym dowodem miałoby być posiadanie dwudziestki dzieci. Lydia bierze niemieckiego kompozytora w obronę, zaczyna się ostry spór, a argumenty pryncypialnego studenta brzmią coraz bardziej humorystyczne (w trakcie seansu w warszawskim kinie publiczność kilkukrotnie wybuchała śmiechem).
Mimo to nie traktowałbym tej sceny jako satyry na cancel culture jako taką, a raczej na jej wynaturzenia, ekstremizmy i aberracje. Stosunek reżysera do cancelowania bynajmniej nie jest jednoznaczny. Ostatecznie – uwaga, spoiler! – jego ofiarą pada sama Lydia, a Field, który generalnie stara się jej bronić, z tym akurat wydaje się solidaryzować i zgadzać – traktuje karę, jaka ją dotknęła, jako zasłużona.
Ukryte przekonania
W trakcie dyskusji moje rozmówczynie wyrażały bezwiednie pewne ukryte przekonania, które postaram się tu wydobyć. Po pierwsze, zdają się traktować film czysto instrumentalnie. Nie jest on oceniany „sam w sobie” jako autonomiczna całość rządząca się własnymi prawami, ale głównie pod kątem, jakie idee społeczne wyraża i w jakim sposób mogą one zostać spożytkowane. W tym pragmatycznym ujęciu jego wartość jest określana przez stosunek do Sprawy: dobry film to ten, który pomaga Sprawie, a zły film to taki, który Sprawie szkodzi. Cokolwiek przez Sprawę rozumiemy: walkę o równouprawnienie kobiet czy o ich korzystny wizerunek społeczny albo o zwalczanie uprzedzeń wobec mniejszości seksualnych.
Łączy się z tym specyficzne podejście do bohaterki filmu. Nie traktuje się jej jako osobnej jednostki, tylko automatycznie uruchamia socjologiczne uogólnienie. Nie jest więc ona po prostu samodzielną ludzką istotą, człowiekiem ze swoimi niedoskonałościami i słabościami a symboliczną przedstawicielką - reprezentantką szerszej grupy społecznej (kobiet, mniejszości seksualnej itd.) Najważniejsze staje się, w jakim świetle grupa jest pokazywana – korzystnym czy nie? – bo od tego uzależnia się końcową ocenę filmu.
Dodam tu na marginesie, że już kiedyś miałem analogiczną, jak w przypadku „Tár”, rozmowę ze znajomą feministką przy okazji rosyjskiego filmu „Niemiłość”. Andrieja Zwiagincewa. Moja rozmówczyni niechętnie przyznała, że jest to wybitny film, ale od razu dodała: „Ale zobacz, jak okropnie wypadają tam kobiety”. Co można na to odpowiedzieć? Że mężczyźni nie lepiej (jest to zaiste smoliście czarny obraz współczesnego rosyjskiego społeczeństwa), no i że jakby nie o tym „Niemiłość” opowiada.
Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo takie „czytanie” filmu - w socjologicznej czy ideologicznej perspektywie – zubaża jego treść i wykoślawia jego sensy. Naiwnie wierzyłem, że mamy to już dawno za sobą, że ten sposób myślenia skończył się wraz z odrzuceniem socrealistycznej teorii krytycznej, a wymrze wraz z upadkiem PRL-u. Gdyż jest on z ducha peerelowski – pamiętam, że gdy w jakimś filmie pojawiała się np. leniwa, zaniedbująca pacjentów pielęgniarka, natychmiast Związek Pielęgniarek słał protestacyjne listy do redakcji „Trybuny Ludu”, pisząc, że „film przedstawia fałszywy i krzywdzący obraz środowiska polskich pielęgniarek”, „nie docenia ich ciężkiej i odpowiedzialnej pracy” itp. Podobnie było, gdy pokazywano pijanego kolejarza. Tu błyskawicznie interweniował Związek Kolejarzy, grzmiąc, że „obraz pracownika PKP jest głęboko nieprawdziwy” itd. Oczywiście, subtelne rozważania na temat szkodliwości stereotypów osób nieheteroseksualnych nie jest dokładnie tym samym, co nerwowe reakcje oficjalnych przedstawicieli wymienionych profesji w latach słusznie minionych, ale sam mechanizm rozumowania jest zaskakująco podobny.
Po drugie, moje rozmówczynie zdają się żywić niezachwianą wiarę w potęgę oddziaływania filmu: wierzą, że w niemal magiczny sposób kształtuje on postawy, światopoglądy, ogólnie rzecz biorąc – świadomość społeczną. Jest to podejście dla filmu niewątpliwie pochlebne, ale bardzo już anachroniczne. Czasy, gdy Lenin nazywał film „najważniejszą ze sztuk”, gdyż wobec masowego analfabetyzmu był on podstawowym instrumentem propagandy, dawno minęły. W ogóle wpływ sztuki na społeczeństwo jest według mnie mocno przeceniony: ludzie swoje wyobrażenia o świecie kształtują głównie w oparciu o własne doświadczenia i ewentualnie na podstawie mediów zajmujących się bezpośrednim przekazem (jak niegdyś prasa i radio, potem telewizja, a dziś coraz częściej Internet). Film ma tutaj zbyt mocną konkurencję, nie mówiąc o tym, że jego odbiór nie jest już tak naiwny jak kiedyś i mało kto traktuje go jako źródło wiedzy o rzeczywistości; postrzega się go jako coś umownego i, prawdę mówiąc, mało poważnego. Nie ma więc powodu, aby się obawiać, że utrwali szkodliwe przeświadczenia społeczne. Niestety, nie ma też co liczyć, że pomoże w tworzeniu pożytecznych.
Paweł Mossakowski – dramaturg, autor słuchowisk radiowych i krytyk filmowy. Jako dyrektor artystyczny Canal Plus współprodukował wiele filmów fabularnych, między innymi „Historie miłosne”, „Dług” i „Chłopaki nie płaczą”. Obecnie kończy pisać powieść "Śniadanie do łóżka".
W maju tego roku zdobył pierwszą nagrodę w konkursie „Komediopisanie” przyznawaną przez Polskie Centrum Komedii w Łodzi, za sztukę „Zielona polana”.
Bardzo interesujące!