Bo to jest tak: wychodzisz wcześnie rano. Podjeżdżasz busikiem do przystanku, powiedzmy Wołosate. Przyglądasz się raz jeszcze mapie – tej przy wejściu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego (wstęp dla seniorów 4,50 zł), lub tej podręcznej, nowiutkiej i gładkiej. Cieszy cud drewnianego słupka, gdzie strzałki wskazują tyle możliwości. Wybór zależy tylko od ciebie.
Drogowskaz informuje, że tym szlakiem (krótki, ostro pod górę) zabierze ci dwie godziny do przełęczy pod Tarnicą, potem 15 minut jeszcze ostrzej, i już staniesz na kamiennym rumowisku szczytu. Idzie się zgrabnie. Lekki wiaterek. Słoneczko. Motylki trzepoczą nad zielenią traw, gdzie złocą się dziurawce i mniszki, bielą stokrotki.
Wchodzisz w las, ścieżka zaczyna się wspinać. I wspinać. Mijasz kogoś odpoczywającego przy drewnianej wiacie. Ktoś ciebie mija, gdy przystajesz. Popijasz wodę. Podziwiasz starodrzewie. Gra ci w duszy orkiestra wolnych strzelców. Wszystko możesz. Ktoś idzie z naprzeciwka (już schodzi?, dziwisz się w duchu). Skłon głowy, może ciche „dzień dobry”, wędrowiec do wędrowca. Krok po kroku, spokojnie, by na szczycie skonfrontować się z faktem, że wejście zajęło ci dwa razy tyle co mapa i strzałka wskazują.
Góry, powiadają, uczą pokory. To prawda. I cierpliwości. Za to widok pozwala jak ptak albo anioł ku niebu szybować, w dal. Z Tarnicy (1346 m) panorama jest zawrotna: na Szeroki Wierch i przepiękną Połoninę Caryńską, na Krzemień i Bukowe Berdo, na najwyższy szczyt Bieszczad – Pikuj (1410 m) po ukraińskiej stronie. W bezchmurne letnie dnie widać Tatry, Gorgony, Ostrą Horę, Połoninę Krasną… Przez Przełęcz Goprowską i Kopę Bukowską Główny Szlak Beskidzki prowadzi na Halicz (1333 m), skąd widoki na słowackie Wyhorlacko-Gutyjskie pasmo i aż po rumuńskie szczyty Ignis i Vladeasa w Górach Rodeńskich. Halicz woła.
*
Pierwszego dnia wędrówek w Bieszczadach ostatni kawałek – prosto szosą, już ze schroniskiem w zasięgu oka – wleczesz się jak zranione zwierzę. Nawet kląć w duchu ci się nie chce. Padasz na wyrko. Brak sił by zejść do stołówki na kolację. Konieczna jest radykalna rewizja planów. Mapa złożona, zamknięta w szufladzie. Jutro żadnych wędrówek. Zanim wpadniesz w czarną dziurę snu męczą cię zjawy, wyją jakby wilki i wiatry.
Rano, rześka jak rosa, budzisz się wściekle głodna. Zjadasz podwójną porcję jajecznicy. Robisz kanapki. Dokupujesz wodę w Centrum. Ruszasz w drogę.
Dzisiaj na przykład cud Połoniny Wetlińskiej, łatwe podejście od Przełęczy Wyżnej (z Ustrzyk na Brzegi/Berehy Górne), więc przy okazji odwiedzisz symboliczny grób Jerzego Harasymowicza: dwa potężne głazy połączone metalowym prętem, jak brama donikąd i wszędzie. Daty: 1933-1999 i cytat: W górach jest wszystko co kocham… Symboliczny, bo prochy były rozsypane nad Haliczem, według życzeń poety.
Początkowo idziesz przez łagodne łąki. Potem stromiej wśród świerków i buczyn. Kosmate modrzewie. Rozproszone wiązy górskie i jesiony. Pień rozłupany przez piorun, jak wielkie ucho. Las słucha. Trele rozgadanego ptaka. Orkiestra poszumów i szeptów, szmerów i ćwierkań. Las opowiada. Już masz za sobą poważny kawałek drogi, więc zbliża się to magiczne przejście z półcieni i tajemnic lasu w jasność otwartej przestrzeni. Jeden krok, i oto połonina otwiera się bezkresna. Pochylasz się pod naporem wiatru, wstępujesz w przestworza.
Albo inaczej: wędrówka wokół Lutowisk. Przed miasteczkiem, jadąc od Ustrzyk Górnych, polna droga skręca przy szkole ku bezimiennym wzgórzom, dawniej ku wsi Krywka, już nieistniejącej. Prowadzi na stary cmentarz żydowski. Nieźle przetrwał II wojnę i zniszczenia lat powojennych. Rozległy, otoczony płotem z żerdzi, wytrwały w milczeniu. Wśród traw i krzewów kryje się kilkaset nagrobków, według różnych szacunków między 200 a 1000, niektóre bardzo ozdobne. Macewy sięgają pamięcią do końca XVIII w. Najstarszy odczytany napis wymienia datę 1796 r., najmłodszy 1940 r.
Za miasteczkiem kamienna ścieżka prowadzi w stronę szarego głazu w zakolu gęstego żywopłotu. To Pomnik Pomordowanych Żydów i Cyganów, wzniesiony w 1969 r. nad zbiorową mogiłą: Pamięci 650 ofiar faszyzmu rozstrzelanych tu przez gestapowców w 1943 roku.
Okolice są malownicze, w tych terenach u podnóża pasma Otryckiego kręcono niektóre sceny do filmu Pan Wołodyjowski. Nazwa miejscowości pochodzi od ukraińskiego „l’itowyszcze”: wypas bydła w lesie, przypominając o pastersko-rolniczej tradycji Bieszczad. Wieś przezwano Szewczenko w 1945 r., kiedy została włączona do ZSRR, i Szewczenkiem pozostała do 1957 r., choć wróciła do Polski po zmianie wschodniej granicy w 1951 r. Murowany kościół w Lutowiskach jest dumnie neogotycki, jedyny w tym stylu w regionie, jakby chciał zaprzeczyć dramatom kontestowanych ziem. W ogrodzie pamięci z tyłu kościoła następne tablice przypominają ból przyjezdnych z dalszych kresów wschodnich, ich utracone domostwa i rodziny.
A w galerii–pracowni Stare Kino prowadzonej przez artystów Martę i Grzegorza Zubel, wśród bogactw wyrobów ceramicznych i drewnianych, kolorowych obrazów i „krywulek” (naszyjników-kryz splatanych ze szklanych paciorków) przyciągnęło mi oko niewielkie pudełko płyt kompaktowych. Spośród nagrań bieszczadzkiego folkloru wychynęła płyta zespołu Tołhaje Mama Warhola. W ich piosenki nagrane w 2018 r wpleciony jest śpiew p. Julii Warholowej. Ot, świat połączonych naczyń.
*
„Nieistniejąca już wieś” – brutalne słowa, które świadczą o rzeczywistości bieszczadzkich Bojków: lud rozproszony, pozbawiony prawa decydowania o sobie. Pastwiska zdziczałe w połoniny. Wsie zniszczone, pozostawione puste po wysiedleniach – przez władze sowieckie do ZSRR w latach 1944-1946, przez polskie w akcji „Wisła” w 1947 r. W ciągu trzech wiosenno-letnich miesięcy 140,575 „Ukraińców” (ludzi identyfikujących się jako Ukraińcy czy Rusini, ale także Łemkowie, Bojkowie i rodziny mieszane) straciło wszystko, co posiadali w swoich górach. Zmuszeni do osiedlenia na północno-zachodnich nizinach Polski.
Lista wsi, których nie ma, brzmi jak litania: Balnica, Beniowa, Bereźnica Niżna, Bukowiec, Caryńskie (ruiny murowanej kaplicy św. Jana), Dźwiniacz Górny, Hulskie (pozostałości po młynie i tartaku wodnym), Łopienka, Łuh, Rosolin (uratowana z pożogi cerkiew z 1705 r. przeniesiona do Muzeum w Sanoku), Sianki (płyty nagrobne dawnych właścicieli wsi, Franciszka i Klary Stroińskich), Sokołowa Wola, Tworylne (ślad dzwonnicy i stajni dworskiej, krypta grobowa w ruinach kaplicy), Tyskowa (podmurówka cerkwi i kilka nagrobków pozostałych po starym cmentarzu, gdzie podobno lubią grasować niedźwiedzie), Zawój, Zubeńsko, Żurawin…
Gdzie spojrzysz, groby: pojedyncze, zbiorowe, bezimienne, zapamiętane w kamieniu macewy, zapisane cyrylicą. Groby niewiadomo-gdzie, zgadywane i znaczone symboliczną tablicą na Szlaku Wielkiej Wojny. Bo przez Bieszczady przemaszerowywały: z południa austro-węgierska armia cesarsko-królewska, ze wschodu wojska carskie. Na starych fotografiach czasem trudno rozróżnić, kto po której stronie wojował. Umierali jednak pewnie całkiem podobnie młodzi Chorwaci, Serbowie, Bośniacy, Rumuni, Austriacy z Tyrolu i Austriacy z Triestu, Słoweńcy, Słowacy, Rosjanie, Ukraińcy, Polacy… 100,000 żołnierzy zginęło w bieszczadzkich dolinach.
Nie ma wsi Łopienka przy potoku, ani dworu, który tam kiedyś stał. Zachowała się z pożogi cerkiew św. Męczennicy Paraskewii, wbrew wszelkim przeciwnościom powoli remontowana w latach 1970. i 1980. Stoi na stoku góry Łopiennika nieskazitelnie odnowiona i nadal funkcjonuje jako greckokatolicka świątynia. Murowana, z nieobrobionego kamienia, pod srebrzystym dachem, z rzeźbą Chrystusa Bieszczadzkiego i ikoną Matki Boskiej Łopieńskiej Pięknej Miłości.
Nie ma Bojków. Zostało trochę świątyń. Tylko parę pozostało cerkwiami. Inne uchowały się funkcjonując jako kościoły. Jak piękna drewniana cerkiew greckokatolicka św. Michała Archanioła w Smolniku: zwarta w sobie, przysadzista, lecz z kopułami jak baletnice. Stoi mocno wrośnięta w ziemię, trójdzielna, w objęciu potężnych lip. Wnętrze oświetlają świece osadzone w świecznikach z jelenich poroży. Zdewastowana, używana przez Państwowe Gospodarstwo Rolne na skład siana, uniknęła całkowitego zniszczenia wpisem w rejestr zabytków w 1956 r. Powróciła do posługi kultowej w 1973 r., konsekrowana pw. Najświętszej Marii Panny.
Cerkiew św. Mikołaja w Chmielu, w której w dniu mojej wizyty sympatyczna pani odkurzała piędź po piędzi krasne wnętrze, kryje inną tajemnicę. W rogu podwórca, chroniona przez drewniane obudowanie leży wielka płyta pokryta dziwnym pismem. Napis na omszałym nagrobku odczytał kiedyś jakiś uparty kustosz: Roku bożego 1644 miesiąca lipca dnia 17 Feronia Orlicka z Dubrawskich spoczywa tu w wierze czeka dnia który darem obiecane w niebie królestwo… Może żart chochlika, a może jeszcze jedna nieopowiedziana historia.
Jest o czym bajać, nowe opowieści składać, dawne legendy przetwarzać. W opowieściach specjalizują się bieszczadzkie zakapiory. Jak pan Stanisław o potężnych dłoniach drwala, który udzielił mi schronienia przed ulewą w zabytkowej chacie bojkowskiej w Zatwarnicy. Opowiadał o ojcu, który przybył do Bieszczad w l960 r. O tym jak właśnie kończy swój domek z ciosanych belek na brzegu potoka, wszystko od a do zet robione własnymi rękoma. O ryzykownych wyprawach, które prowadził w beskidzkie bezdroża jako Pidor, „człowiek stąd”.
Lub jak Jędrek Połonina, koniarz i malarz, włóczęga i bajacz. Właściwie Andrzej Wasilewski, który przybył znikąd i osiadł na zawsze (gitara, kapelusz, konie), znany jako Jędruś Świątkarz lub Kapeluszowy Kowbój.
Lutek Pińczuk, repatriant z austro-habsburskich stron, który najpierw osiadł na Dolnym Śląsku, potem znalazł pracę w kopalniach w Gliwicach i Chorzowie, by wreszcie znaleźć swe miejsce na Połoninie Wetlińskiej: majster do wszystkiego, ratownik GOPRu, gospodarz schroniska Chatka Puchatka (znanej jako „Tawerna” lub „Republika Wetlińska”), człowiek-legenda, ze swoimi końmi, osłem, psami, kotami Chrupek i Łatka. Po prostu wrosłem w połoninę, powiadał.
Marian Hess, rzeźbiarz, etnograf, przewodnik i gawędziarz, który wymyślił skąd się wzięła nazwa gór, po których kochał się szwendać. Że zawładnął je dla siebie samolubny duch zwany Bies. Nie chciał ich piękna z nikim dzielić. Stworzył chochliki Czady, by pomagały mu ludzi straszyć i przeganiać. Aż przybył tu z daleka wódz San ze swoim plemieniem…
Tak sobie myślę, że Harasymowicz, Warhol, Hłasko, Edward Stachura, przynależą do tego klanu bieszczadzkich zakapiorów: nieprzystosowanych, niepodporządkowanych dziwoków-opowiadaczy. Żyjący po swojemu, nieco z boku, nieco ponad nami. W mnisim kapturze, kowbojskim kapeluszu, blond peruce czy czapce na bakier bajdurzą o biesach i czadach, wampirach prawdziwych i wyimaginowanych. Drażnią. Drążą. Kpią. I bawią. Za to im dzięki. Przypominają bowiem, że zawsze jesteśmy na rozstajnych drogach. Że trzeba wybierać, jeszcze raz próbować, dalej iść. Dobre duchy.
*
Jeśli popatrzysz na mapę (tą twoją podręczną na przykład, nieźle już sfatygowaną), mały to kawałek ziemi. A taka w nim moc. Bieszczady o podwójnym sercu, dobra i zła, w jednej piersi bijącym. Ziemia historii dzikiej i okrutnej: pogorzelisk, krwi przelanej gwałtownie, zdziczałych ogrodów, granic i bez granic. Ziemia wygnańców. Święta ziemia pamięci.
I ziemia przybyszy. Pożądana i pełna obietnic, gdzie człowiek z daleka staje się człowiekiem stąd, bo tu czuje się wolny. Ziemia piękna. Ziemia jak wszędzie.
A niedźwiedź? Na stoku jodłowych lasów, gdzie znalazł schronienie klasztor sióstr Nazaretanek, schodząc z mojej ostatniej już połoniny – złotej łąki nad Komańczą, gdzie drzemały wielkie rulony zebranego siana – wystraszył mnie nagły rumor ciężkich kroków. Masywny cień zniknął wśród cieni drzew. Została smuga obcego zapachu, i nuta grozy. Może ręka mi zadrżała, bo fotka znaku przy ścieżce w las wyszła jakoś nieswojo.
Niedługo zapadnie zmierzch. Trzeba odpocząć. Przecież czeka nas dalsza droga. Czekają groby. Siekierezada i Medzilaborce. Zielone łąki turzycy i fiołki dackie. Ciemiężyca biała o magicznej mocy. Wiatry na połoninie. Cichy rozgwar lasów. Halicz czeka.
Zdj. Grażyna Drabik
Bieszczadzki Park Narodowy: https://archiwum.bdpn.pl/index.php
Schronisko "Chatka Puchatka BdPN", na Połoninie Wetlińskiej, otwarte w 2022 r. po radykalnej przebudowie na miejscu starego, bardzo prostego, ale magicznego schroniska, które prowadził Ludwik "Lutek" Pińczuk w latach 1964-2016.
Zdj. GD
Cmentarze żydowskie w Polsce: http://cmentarze-zydowskie.pl/index.htm
Cmentarz w Lutowiskach: http://cmentarze-zydowskie.pl/lutowiska.html
Muzeum Historyczne w Sanoku: https://muzeum.sanok.pl/pl/
Ikona przedstawiająca Deesis (z gr. błaganie), 1530 r., Bartne
Muzeum Kultury Bojków w Myczkowie: http://muzeumbojkow.pl/
Izba Pamięci Kardynała Stefana Wyszyńskiego – klasztor ss. Nazaretanek w Komańczy: http://nazaretanki.przemyska.eu/
Ksiądz Prymas w towarzystwie swego ojca Stanisława, siostrzenicy Marii Sułek i siostrzeńca, kleryka Włodzimierza Sułka, 1955.
Kardynał Wyszyński był internowany w klasztorze Nazaretanek w okresie od 29 października 1955 do 25 października 1956. Był to czwarty, ostatni etap jego więzienia przez władze komunistyczne PRL.
Muzeum Sztuki Nowoczesnej Andy’ego Warhola (MMUAW) w Medzilaborcach: https://www.muzeumaw.sk/pl
Zespół Tołhaje, „Oj, pid lisom” - z albumu Mama Warhola:
„O przejściu na drugą stronę”:
Comments