
Zuzanna Marcinkowska - Golec urodziła się w Tarnowie. Studiowała romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i New York University oraz iberystykę w Lehman College, CUNY. Brała też udział w specjalistycznych spotkaniach i kursach we Francji, m. i. na uniwersytecie Toulouse - Mirail i Sorbonne Nouvelle w Paryżu. Mieszka w Yonkers, NY.
Ella Wojczak: Wiem, że jesteś́ tłumaczką języka francuskiego i pedagogiem. Jakiego rodzaju teksty tłumaczyłaś́?
Zuzanna Marcinkowska - Golec: Pracowałam jako tłumaczka francuskiej agencji adopcyjnej, która od roku 1981 do roku 2016 adoptowała polskie dzieci do rodzin francuskich. Głównie były to dzieci z rodzin patologicznych, mających niewielkie szanse na adopcję w Polsce. Moja rola polegała na tłumaczeniu sprawozdań z wizyt rodzin francuskich, które już te dzieci adoptowały. Prawo wymaga, aby po adopcji dziecka do Francji odbyły się trzy wizyty przedstawicieli agencji adopcyjnej, sprawdzające jak przebiega proces adaptacji dziecka, jego rodziców i otoczenia.
EW: A co było inspiracją do napisania książki Wielkie schody?
ZMG: Choć jest to biografia dwojga „zwykłych ludzi”, opowieść o mojej matce i ojcu, to odnajdują się w niej losy wielu Polaków tamtego czasu. W pewnym sensie są to postacie typu „everyman” wieku dwudziestego, w szerokości geograficznej Europy Środkowej. To także książka o pamięci. Pamięć nie tylko przechowuje, ale i stwarza to, co było. Jestem zafascynowana pamięcią i tym, jak ona żyje w naszej świadomości. A żyje tak, że często płynie pewien dyktat myśli, które kiedyś trzeba przełożyć na papier, żeby je wyzwolić i żeby się od nich uwolnić. I stąd ta książka.
EW: Z wykształcenia jesteś romanistką i iberystyką. To skąd pomysł na przyjazd i życie w Stanach Zjednoczonych?
ZMG: Przyjazd do Stanów w roku 1987 to przyjazd do narzeczonego, który robił wtedy doktorat z matematyki w Dallas. A reszta to już historia. Nigdy nie chciałam emigrować do Ameryki. Ani do Francji czy Hiszpanii, gdzie mieszkałam i studiowałam. A jednak...
EW: Czy praca w szkole i prowadzenie teatru uczniowskiego w Polskiej Szkole Dokształcającej w Yonkers były dla Ciebie dużym wyzwaniem?
ZMG: Praca w polskiej szkole była dla mnie okazją do wymyślania ciekawych zajęć i lekcji dla młodzieży. Bo każda lekcja, ta naprawdę dobra, ma coś z teatru: nigdy nie wiadomo, czy się powiedzie, jak zareaguje młodzież na pomysł, i jakie wytworzą się „prądy” podczas zajęć.
EW: A jak wygląda Twój zwykły dzień teraz? Czy myślisz o kolejnych książkach? A może zaczęłaś już pisać coś nowego?
ZMG: Moje dni są bardzo zwykłe: zanim pójdę do pracy czytam i piszę. Uczę w gimnazjum i w liceum. Nigdy się nie nudzę, uważam, że takie przeskoki jak lekcja z dziećmi 10, 12 letnimi - śpiewanie piosenek, gry i zabawy, a później zaraz z młodzieżą w ostatniej klasie, tą, która już dość dobrze mówi po francusku, i omawianie na przykład AI w ich życiu, to wielka frajda! Jeśli chodzi o pisanie, to mam już opracowany zbiór opowiadań, do których dodaję parę nowe. Planuję napisać ich jeszcze tylko dwa, żeby już zamknąć całość.
EW: Czy oprócz tematów literackich masz jeszcze jakieś inne hobby? Pasje?
ZMG: Moja pasja to chodzenie po górach, hodowanie roślin w domu i w ogrodzie, przyroda, podróże, opera i muzyka poważna, szczególnie dawna. Ale tak naprawdę pasjonują mnie ludzie. Lubię ich obserwować. Odgadywać lub wymyślać, jacy są i dlaczego - z całą do nich życzliwością na jaką mnie stać.
EW: Życzę Ci spełnienia wszystkich marzeń i bardzo dziękuję za rozmowę.
ZMG: I ja dziękuję.
Fragment z książki:
Lata międzywojenne spędziła Mama pracując w masarniach w Tarnowie i w Mielcu, a później w Krynicy-Zdroju, w pensjonatach „Soplicowo” i Wisła”. Zaczęła pracować mając szesnaście lat. Siostry [prowadzące Zakład Sierot Żeńskich, gdzie się wychowała] dały jej wykształcenie zawodowe i znalazły pracę. (…)
Krynica-Zdrój dopełniła klasztornej edukacji Mamy i pokazała jej świat niepodobny do zgrzebnego Pawęzowa czy pobożnego Tarnowa. Świat, w którym pieniądze „się ma”. Drogie walizki, piękne stroje, biżuteria, ale przede wszystkim ta wspaniała lekkość bytu! Świat frywolnych zabaw i namiętności, którym daje się swobodny upust. Mama napatrzyła się na związki kobiet i mężczyzn z wyższych sfer, a każdy z nich był doskonałym materiałem na powieść-romans. Czasami, wieczorem, kiedy Mama miała dobry humor, odgrywała nam scenki z życia krynickich gości. W jednym z pensjonatów właścicielka miała zwyczaj wchodzić do kuchni i ordynować: „Ziemniaczki dla mojego dzidziusia!”. Mama pokazywała komicznie swoje zdziwienie, kiedy dowiedziała się, że „dzidziuś” jest podstarzałym panem, który wstaje około południa, spędza większość dniaw szlafroku, grając w bilard, a potem gra w karty aż do rana... Właścicielka kochała się namiętnie w swoim panu i pozwalała, żeby „dzidziuś” wydawał jej pieniądze.
Do pensjonatu „Wisła” przyjeżdżali różni ludzie, na przykład oficerowie Wojska Polskiego. Ci, w nienagannych mundurach, pozostali obiektem podziwu Mamy, dla której ucieleśniali elegancję, szarmancki styl bycia i coś jakby dumę, że mamy takie piękne, polskie, nasze wojsko. Mieszkały tam też spokojne rodziny lekarzy czy adwokatów, z dziećmi, a także starsze panie poważnie traktujące kurację cuchnącą jak zgniłe jaja wodą mineralną „Zuber” i lżejszego kalibru wodą „Jan”. Obrazu całości dopełniała galeria utrzymanek bogatych mężczyzn. Jedna z nich, aktorka z Warszawy, i jej kochankowie zostali stałymi bohaterami odgrywanych przez Mamę monodramatów. Mamy zadaniem było, żeby starszy i płacący za wszystko przypadkiem nie spotkał się z pięknym efebem, którego aktorka potrzebowała, żeby czuć się w życiu szczęśliwą. Czuwała więc nad tym, kto i kiedy pojawia się z zamiarem odwiedzin artystki, i w razie potrzeby wysyłała do niej wiadomość przez pokojówkę, a sama w tym czasie, na dole, zatrzymywała rozmową pierwszego kochanka. Popisowym numerem Mamy był dialog pomiędzy starszym panem a aktorką, gdy musiała się go pozbyć, ponieważ zbliżała się godzina wizyty młodszego. Zresztą ta piękna pani była dobrze zorganizowana – każdy z wielbicieli miał wyznaczone dni tygodnia i godziny zarezerwowane tylko dla niego. (…)
Wraz z przyjazdem Niemców wesołe życie Krynicy zmieniło się nie do poznania. „Wisła” stała się miejscem Nur für Deutsche. Wypoczywali w niej przede wszystkim niemieccy oficerowie. Cały personel, z wyjątkiem Mamy i ogrodnika, wyjechał w pierwszych dniach wojny i dołączył do ogarniętych paniką uciekinierów wrześniowych. Mama nie miała dokąd pójść, więc została. Była zaufaną właścicielki pensjonatu. W ostatnim dniu przed wybuchem wojny przyjechał wagon wiktuałów zamówionych przez panią Wandę. Razem ukryły przed Niemcami zapasy bakalii, korzeni i kawy gdzieś po piwnicach czy kanałach. Mama pamiętała, jak czołgając się w ciasnych przejściach, sprawdzała, czy coś się z tych skarbów nie psuje.
Wkrótce wojna kazała jej odgrywać nową rolę. Pani Wanda i jej córka, właścicielki „Wisły”, dały podczas wojny dowód brawurowej odwagi. W myśl zasady, że najciemniej jest pod latarnią, udzielały schronienia w swoim pensjonacie uciekającym przez zieloną granicę, zagrożonym przez Gestapo członkom polskiego podziemia. Danuta Mostwin w swojej książce Tajemnice zwyciężonych opisuje pobyt jednego z jej bohaterów–cichociemnych w pensjonacie „Wisła”. Człowiek ten zostaje umieszczony w pokoju na piętrze i zameldowany, jak nakazują niemieckie przepisy. Jest kuracjuszem, czuje sięsłaby i nigdy nie wychodzi. W pewnym momencie wchodzi do jego pokoju, przez pomyłkę, mieszkający obok niemiecki oficer. Przeprasza, wychodzi, nie mając pojęcia, kim jest jego sąsiad. Napięcie rośnie. Cichociemny nie pokazuje się w pensjonacie, a jedzenie przynosi mu „dziewczyna”. W określonym czasie, w nocy, ostrzeżona umówionym sygnałem o przybyciu łącznika, prowadzi cichociemnego za dom. Tam przejmuje go przewodnik i nikną w ciemnościach... Tą dziewczyną, wtajemniczoną w sprawę, mogła być moja Mama.
Wielkie schody (2022), str. 30-33
Panorama Krynicy-Zdroju, 1940
Żołnierze Wehrmachtu w Krynicy, w tle pensjonat "Wisła", listopad 1940

Ella Wojczak - poznanianka, absolwentka I Liceum Ogólnokształcącego. Studiowała kulturoznawstwo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, ekonomię w Akademii Ekonomicznej tamże a także filologię angielską w filii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Suchej Beskidzkiej. Niespokojny duch. Przeprowadzała się dwadzieścia osiem razy. W wieku 22 lat otworzyła galerię sztuki współczesnej w hotelu „Merkury”. Businesswoman, nauczycielka języka angielskiego, żona, matka dwóch wspaniałych córek. Kocha podróże, teatr, literaturę, sztukę, film i muzykę klasyczną. Pisała artykuły i wywiady do „Super Expressu” a obecnie do „Nowego Dziennika”. Współpracuje z PTI. Organizuje i prowadzi spotkania autorskie.
Zapraszamy na spotkanie autorskie z cyklu PTI Book Club z Zuzanną Marcinkowską-Golec i jej książką "Wielkie Schody". Szczegóły wydarzenia poniżej.
Comments