top of page

James Joyce - Finneganów tren – komentarz 2.0

Updated: Mar 22




CO PRZED DERRIDĄ ALBO DLACZEGO WAŻNE JEST TŁO?


Tekst ten powstał jako rodzaj refleksji, rejestr tego wszystkiego co we mnie wywołał, do czego mnie doprowadził, czy co mi uświadomił proces czytania tekstu książki „Finneganów Tren” Jamesa Joyce’a. Książki innej. Osobnej. Nieskończenie.


Pourywane słowa. Połamane zdania. Porwane sensy. Skrawki, śmieci, brudy doświadczania.


Strumień percepcji.


Powódź, raczej?


Nic nie jest czyste. Słowa zanieczyszczone innymi. Pękające treści. Zmieszane języki. Zdeformowane znaczenia.


Co z nich ułożysz? Jak?


Po co?


Odsiew: „Biologiczną funkcją percepcji jest wybrać i uprościć, ale nie oszukać. Dlatego jeśli odbieramy jedną wartość dotyku zamiast tysięcy molekularnych zderzeń będących jego fizycznym odpowiednikiem, albo jeśli odbieramy pojedynczą wartość tonu zamiast tysięcy następujących po sobie drgnięć powietrza, to właśnie przez ekonomicznie wybiórczy i ekonomicznie upraszczający charakter naszej percepcji”. (Milič Čapek, The Concepts of Space and Time, Introduction – str. XLVIII, tłum. P.W.)


Żadne poznanie, żadna percepcja nie odbywa się w próżni. Zawsze jest coś obok, wokół, w tle, coś przesłania lub się nakłada. Nawet podczas seksu spojrzysz na detal stojącego obok krzesła, na wzór na tapecie, na dach za oknem, coś Ci przypomni i poniesie myśli gdzieś hen, daleko stąd, na chwilę. Zaraz wrócisz.


Tak więc nic nie jest czyste. Nic, nigdzie i nigdy. Bo nie żyjemy w próżni. Bo nie poznajemy w próżni. Bo nie doświadczamy w próżni. Bo w naszych umysłach nie ma próżni.


Strumień percepcji niesie w sobie wszystko jak powódź: pomieszane, połamane, poskręcane, ponakładane, odwołujące się do zupełnie innego, zaskakującego czegoś co niesie nas w zupełnie inne miejsca, rejony poznawania, i już nie wiesz, nie pamiętasz, gdzie byłaś przed chwilą.


Doświadczanie zderza się z pamięcią. Rezonuje. Ignoruje, przenika i odciska się tworząc nowe rejestry. Nic o nich nie wiesz. Ale to się dzieje. Jesteś bezbronna. Dowiesz się później. Nie będziesz wiedziała, skąd się wzięły.


Dlatego odsiew jest konieczny. Bez niego ta powódź Cię zaleje. Mnie też. Utoniemy.


To mózg odsiewa. Pokazuje. Układa. Klasyfikuje. Określa i nazywa. Tworzy miejsca i umieszcza (w tej kolejności – co, jak zobaczymy za chwilę, jest krytycznie ważne). Nieustannie negocjuje z nami to co widzimy, słyszymy, czujemy. Mówi nam to. Mózg. Biologia. Ciągle filtruje i układa.


Nadaje znaczenie dźwiękom tworząc z nich słowa. Składa je w zdania. Buduje tekst. Każdy tekst.


Ten Joyce’a zdaje się temu wymykać. Słowa łamią się w nim i wyginają. Niby są podobne i wiadomo co znaczą, ale pewność już nie ta. Zdania przekręcają swe sensy i gubią kontynuację, „konieczną” przecież w tak obszernym tekście. Akapity nie pamiętają o sobie ani nie przygotowują na nadejście kolejnych. Przed oczami i w świadomości tkwi tylko tych kilka wyrazów, które da się objąć na raz wzrokiem. Parafrazując Miliča Čapka, w tym tekście „nie ma żadnego punktu A, o którym można by powiedzieć, że jest przed punktem B”. Ten tekst nie „jest”. On „się staje”, na bieżąco wraz z każdym przeczytanym słowem, grupą słów. Wraz z każdym poskręcanym zdaniem zwodzącym z pozornie rysującej się ścieżki kolejnego znikającego wątku.


Nie wiąże nic. I nic nie zostaje.


Brnąc przez hałdy zwalonych na siebie, poskręcanych słów, plątaninę odrywających się od siebie zdań, konflikty akapitów, pokonując kolejne strony i chyba rozdziały zauważam w końcu, że nic ze sobą nie zabieram – nic z tekstu nie wyciągam, nie czerpię zeń. Ja go nie eksploatuję, a on mnie nie obciąża.


Doświadczam go. Tak chyba najlepiej to ująć. Doświadczam i kontempluję, ale dopiero wtedy, gdy przestałem się w końcu łudzić, że to będzie „o czymś”. I po jakimś czasie już wiem, że to mogłoby trwać w nieskończoność.


Joyce stawia przede mną jakby lustro: tak to widzisz, w istocie tak to właśnie widzisz. Tak doświadczasz rzeczywistości, tak działa Twoja percepcja. Dopóki nie zajmie się nią mózg, czy może lepiej: rozum. On pisze – ja czytam. On napisał, a ja mogłem się w tym przejrzeć.


EKSPLOATACJA. Ale na zupełnie innym poziomie. To nie ja eksploatuję. To on. Tekst. Wydobywa ze mnie to, czego nie wiedziałem. Odkrywa i uruchamia we mnie rzeczy, których bez niego bym nie zobaczył, zobaczyłem czytając tekst. TEN tekst. To ja jestem eksploatowany. Jest to możliwe dopiero wtedy, gdy wyzbywam się swych oczekiwań wobec tekstu. Wszelkich oczekiwań. Przestaję sobie wyobrażać co może być dalej i otwieram się na to co za chwilę przeczytam. Kontempluję to. I pozwalam się eksploatować.

Jest tak jak wtedy, gdy chodziłem na sety muzyki eksperymentalnej i improwizowanej w wykonaniu Ingara Zacha czy Ivara Grydelanda, czy jeszcze lepiej: ich obu razem. Albo w wykonaniu Ute Voelker bezkreśnie poszerzającej wyobrażenia o tym na jakie jeszcze sposoby można wydobywać dźwięki z akordeonu. Aby odebrać taką muzykę muszę wyzbyć się jakichkolwiek wobec niej oczekiwań. Muszę otworzyć się na to, co za chwilę usłyszę. Otworzyć zupełnie.


Ale po co się tym zajmować? Po co nieustannie wracać do tego stanu podświadomości, przez którą przelewa się ten przemożny strumień percepcji, z której brudami tylko nasz rozum potrafi sobie poradzić? PO CO? Po co się w tym babrać? Dlaczego?


Dlaczego Joyce męczy swym tekstem przez prawie 630 stron swej ostatniej już książki?


Odsiew: konieczna przemoc na percepcji. I jego konsekwencje. DLATEGO.


Odsiew jest efektem koniecznej przemocy.


Odsiew z konieczności fałszuje percepcję. Odsiew, bowiem, pozbawia przedmiot percepcji jego przypadkowego, połamanego, brudnego, zakłócającego (i z tych wszystkich powodów właśnie: naturalnego), niechcianego wreszcie kontekstu. Odsiew wyjmuje z przypadkowego środowiska, tła, sąsiedztwa, z tej powodzi percepcji. Ratuje. Wyławia. I WYJAŁAWIA.


Odsiew jest efektem przemocy koniecznej, aby percepcja mogła zostać zarejestrowana przez rozum osadzony w kulturze.



Okazuje się zatem, że do znanego z dekonstrukcji Derridy procesu zafałszowywania percepcji rzeczy dochodzi drugi, który w zasadzie jest pierwszym, bo następuje jako pierwszy. Są więc dwa procesy, w których nasza percepcja rzeczy jest zakłócana przez poddawanie się kulturze, w której funkcjonujemy:


- drugim jest nieustanny i niezauważalny proces oswajania rzeczy: nadawania im nazw by było wiadomo czym są, tworzenie dla nich przestrzeni i przygotowywanie w niej dla nich odpowiednich miejsc by je w nich umieścić, by były „u siebie w domu”, oswojone i ujarzmione – budowa tej wieży Babel, o której pisze wielki miłośnik Joyce’a Jacques Derrida w krótkim eseju „Two Words for Joyce” poświęconym Finneganów Trenowi; budowa wieży, której wojnę, jak pisze Derrida, wypowiedział „He war”, He who was, YHWH, YAHWE, Bóg; „He war” - Bóg wypowiada wojnę budowanej przez nas wieży Babel - kulturowej, językowej kodyfikacji, dzięki której potrafimy się komunikować, ale która decyduje o tym jak opisujemy świat, porządkuje go nam tym samym i usuwa się w cień by nie było jej widać; czy zatem zburzenie wieży Babel oznaczać ma zburzenie struktury języka? kultury, którą tworzymy? czy właśnie od tego „He war” chce nas uwolnić? czy pomieszanie języków na budowie wieży Babel to wprowadzenie różnorodności? różności? różnego? innego? Derrida pisze, że „Finneganów Trenu” nie można czytać z pozycji tylko jednego, głównego języka, który chciałby dominować; moim zdaniem tekst ten rozmiękcza strukturę języka, rozwibrowuje ją, rozluźnia – jakby chciał wziąć udział w burzeniu tej wieży. (więcej na ten temat w: Jacques Derrida – „Two words for Joyce” w: Post-structuralist Joyce: essays from the French, wyd. Derek Attridge i Daniel Ferrer, Cambridge, New York, Cambridge University Press 1984);


- ale z doświadczenia procesu czytania tekstu Joyce’a wynika, że zanim przystąpimy do budowy tej wieży, z którą potem walczy „He war” najpierw gromadzimy materiały – zbieramy je wszędzie i nieustannie, potem czyścimy, naprawiamy, poprawiamy, pozbawiamy naleciałości, usuwamy tło, odbicia, odciski, wszelkie zakłócenia, by wydobyć z nich to czym naszym zdaniem one są i uzdatniamy je do wbudowania w miejscach, w których najlepiej naszym zdaniem będą budowały wieżę Babel: zatrą swą istotę na ustawionym sztucznie tle innych, podobnie przysposobionych części jak wyspoinowana cegła lub dopasowany kamień w precyzyjnie ustawionym murze; to my, a raczej nasz umysł, je do tego przygotowuje, przemocą pozbawiając je ich pierwotnego, naturalnego tła w procesie odsiewu, oczyszczania, wyjmowania z brudnego kontekstu i wyjaławiania, składania, naprawiania jakby, kompletowania i uzupełniania po to, by rzecz już czystą, całą i kompletną po wyjęciu ze zburzonej wieży można było postawić w naukowo „neutralnym” i „sterylnym” kontekście, który i tak nigdy nie może być nawet choćby czysty.

To jest ten pierwszy, pierwotny proces. Konieczna przemoc. Odsiew. Bez niego nie mielibyśmy z czego budować wieży. Nie byłoby czego burzyć.


Tak miało być?



Nieustanna podróż od -∞ powodzi percepcji, czyli TEKSTU JOYCE’A) przez proces odsiewu, oczyszczania rzeczy do umownego stanu 0 (rzeczy czystej, SŁOWA), w którym zaczyna się obciążanie jej do +∞ (rzecz na swym miejscu w przestrzeni, czyli TEKST) całym bagażem kulturowym, dekonstruowanym następnie z powrotem do zera przez Derridę, ergo: burzonym jako wieża Babel przez „He war”.


Odsiew to jest ten pierwszy, nieuświadomiony moment, w którym z gracją poławiacza pereł czy grzebiącego w ziemi archeologa mimochodem wpływamy na to, jak zaraz potem postrzegamy podniesione z powodzi percepcji rzeczy. Proces odsiewu, oczyszczania, łatania, składania, prostowania etc. kastruje je. Odbiera im życie. Kulturowe mycie odziera z rzeczy ten nieuchwytny brud ich pierwotnego, przypadkowego kontekstu stanowiący ich nieodłączny, stale zmieniający się wraz z ich tłem, otoczeniem składnik, który kulturowo przeszkadza, zatem jest usuwany. Odsiewany. Traktowany jako niebyły.


Ale rzecz nigdy nie jest w próżni. Zawsze jest w jakimś, obcym jej, otoczeniu, w jakimś ignorującym ją środowisku, na tle, przed czy za czymś albo obok czegoś, co ją całkowicie pomija. Nigdy nie jest cała, poskładana, bez wad, rys, spękań i odcisków obcych elementów. I naszej pamięci. Ona odbija to wszystko i okrywa się tym, jak lustro. Wypełnia jakby dodatkową treścią, która nie jest jej, na którą nie ma i nie może mieć wpływu innego niż tylko ten, jaki to jej otoczenie, tło, ma na nią.


Tak widzimy rzeczy zanim nauczymy się je ważyć, wyławiać, odsiewać, sterylizować, a potem układać i wiedzieć o nich. I właśnie to widzenie tracimy wraz z dorastaniem w kulturze. Bo coraz lepiej potrafimy zamykać oczy. Albo coraz ściślej dopasowujemy nakładane na nie, nomen omen, filtry. Każdy z nas, chyba, tęsknił kiedyś do utraconego dzieciństwa. Czy nie tędy właśnie prowadzi droga powrotu? Nie „Da-da”, tylko połamane, poskręcane, pozbawiane sensów, brudne, zmęczone przez Joyce’a kawałki zdań, wyrazów, nie tworzące żadnego logicznego ciągu, niczym nie obciążające, ale zmuszające do OTWORZENIA SIĘ na powódź percepcji. Dokąd to może nas zaprowadzić? Do YAHWE?




Zdjęcia Paweł Wachnicki


 






Pierwsze oryginalne wydanie powieści "Finneganów tren" Jamesa Joyce'a miało miejsce w 1939 roku nakładem wydawnictwa Faber and Faber Limited w Wielkiej Brytanii oraz Random House w Stanach Zjednoczonych.


Pierwsze polskie wydanie powieści ukazało się w tym samym roku nakładem wydawnictwa "Rój" w przekładzie Jerzego Pomianowskiego.

148 views0 comments

Recent Posts

See All
bottom of page