Dziennik z Florydy
Pływam w Zatoce Meksykańskiej. Na plaży ludzie ryją w piasku specjalnymi, metalowymi ni to szpadlami, ni to sitami na pałąkach. Następnie z gorliwością poszukiwaczy złota przesiewają przez palce zawartość sit: miał złożony głównie z muszli i kamyków. Bywa, że trafi się upragniony skarb. Zagadnięta wczoraj kobieta pokazała mi dumnie swoje znalezisko: ciemnobrązowy, skamieniały ząb rekina.
Wszyscy tu są zajęci poszukiwaniem rekinich zębów, a ja tymczasem mam ocean dla siebie. Po ostatnich trzech, wyjątkowo intensywnych miesiącach, spędzonych na programie pisarskim w Iowa w towarzystwie ludzi z całego świata, potrzebuję odpoczynku od wrażeń, wyciszenia. Pływanie nadaje się do tego najlepiej. W dzieciństwie, ponieważ byłam wysoka, próbowano zrobić ze mnie wyczynową pływaczkę; gdy zasuwałam po torze basenu na Rozbrat, trener darł się: dupa wyżej! dupa wyżej! – a ja wkrótce zrezygnowałam ze świetlanej kariery sportowej. Została mi jednak miłość do wody, do pływania nie wyścigowego, tylko czysto medytacyjnego.
Medytuję więc sobie w Zatoce Meksykańskiej coraz dalej od brzegu, ciało i umysł przejmują rytm oceanu, cała staję się tym rytmem, roztapiam się w nim – wpadam w trans. Wybija mnie z niego plusk. Duża, trójkątna płetwa rozcina taflę tuż obok mnie. Należy do ciała większego niż moje. Moje ciało drętwieje. Przed chwilą było tak, jakbym go nie miała, jakbym, jak w wierszu Rimbauda, odnalazła wieczność, która „jest morzem, co się łączy ze słońcem”. Widok płetwy wtrąca mnie z powrotem w granice ciała, nagle jestem żywym kawałem mięsa, zaraz rzuci się na mnie drapieżnik. Z gardła wyrywa mi się krzyk, zduszony, bezgłośny. Trwa to mniej niż ułamek sekundy, bo zanim sobie uprzytomnię, co robię, odwracam się i jak najciszej, jak najszybciej płynę do brzegu, możliwie bezszelestnie rozgarniając wodę. Staram się nie myśleć o tym, co za plecami. Ale to, co widzę przed sobą, nie pomaga: ludzie na plaży już nie kucają grzebiąc w piasku, tylko stoją rzędem na brzegu, coś do mnie wołając i gestykulując. Czyli wszyscy zauważyli niebezpieczeństwo. Niespodziewanie dla samej siebie działam spokojnie jak automat. Dopiero na płyciźnie, gdy już wiem, że jestem uratowana, gdy krztusząc się wychodzę na brzeg, zaczynam się trząść i dzwonić zębami, a serce chce mi wyskoczyć przez usta.
– Widzieliście tego rekina? – zdyszana pytam trójkę gapiów, małżeństwo emerytów i młodą Latynoskę.
Śmieją się.
– To nie był rekin, tylko delfiny! Doliczyliśmy się sześciu. Podpłynęły do ciebie, chciały się z tobą bawić.
– Delfiny??? – nic więcej nie potrafię wyartykułować.
– Przestraszyłaś się, co? Nic dziwnego. Czasami trudno odróżnić płetwę rekina od delfina. Ale wow, podziwialiśmy cię, że zachowałaś zimną krew.
Rzeczywiście godne podziwu: bohaterska ucieczka przed gangiem krwiożerczych delfinów. Jak skomentował później kolega z Iowa, byłabym pierwszą w historii poetką zjedzoną przez delfina. Cóż, uniknąwszy cudem tego tragicznego losu, muszę jakoś inaczej zadbać o zapisanie się w pamięci przyszłych pokoleń.
Wieczorem siedzę na plaży, już prawie bezludnej, za to pełnej ptaków. Uwijają się na brzegu, pomykając na zapałczanych nóżkach wzdłuż cofającej się z sykiem fali. Piaskowce, szlamce krótkodziobe, szlamce długodziobe, siewki, błotowce, które w locie rozpościerają piękne, szaro-czarno-brązowe skrzydła. Wyżej eskadry pelikanów. Nic nie poradzę, że ich sylwetki, chociaż nie znoszę militarnych skojarzeń, przypominają myśliwce.
To, co mi się przydarzyło wcześniej tego dnia, będzie zabawną historyjką do opowiadania znajomym. Dla mnie jednak czymś więcej. Moje ciało zapamięta pierwotny, animalny strach: strach ludzkiego zwierzęcia przed innym, większym i silniejszym, które za moment może je zabić. Bałam się w życiu różnych rzeczy – generalnie jestem podatna na uczucie lęku – ale takiego przerażenia, elementarnego, przynależnego światu, w którym rządzi prawo dżungli (też tej podwodnej), doświadczyłam pierwszy raz. I nic tu nie zmienia ten drobny szczegół, że polujący na mnie rekin, najpewniej żarłacz tępogłowy, który lubi atakować ludzi w ciepłych przybrzeżnych wodach Florydy, okazał się delfinem. Rzeczywistość mnie zmyliła, zagrała mi na nosie, ale uczucia mają swoją własną rzeczywistość. W tamtej chwili, gdy klin płetwy przeciął gładką taflę, moje przerażenie było realne i uzasadnione. Straciwszy uzasadnienie, zachowało mimo to swoją realność. Dzięki niemu odkryłam, jak reaguję na skrajne zagrożenie, czego nie sposób sobie zawczasu wykoncypować. Dowiedziałam się, że w takich razach mój instynkt samoobronny zamienia mnie, z natury panikarę, w istotę opanowaną, maksymalnie zmobilizowaną – w sprawną, szybką maszynę.
Tak, rzeczywistość uczuć potrafi trzymać się mocno, nic sobie nie robiąc z wolt i gierek tak zwanej rzeczywistości obiektywnej. Zapada zmrok, plaża, morze i niebo łączą się w monochromatyczną, abstrakcyjną kompozycję, a ja myślę o ukraińskich obrońcach Wyspy Węży na zupełnie innym morzu (choć przecież wszystkie morza się łączą). Po ich słynnej odpowiedzi na rosyjskie ultimatum, odpowiedzi, którą nigdy nie dość przypominać: Russkij wojennyj korabl, idi na chuj, wyspa została ostrzelana, a jej trzynastu obrońców, jak podawały początkowo media, zginęło. Co czuli wtedy ich bliscy? I co czuli, gdy później okazało się, że wszyscy obrońcy Wyspy Węży żyją – są w rosyjskiej niewoli? Jak to jest najpierw przeżywać żałobę – po dziecku, rodzicu, ukochanym, przyjacielu – następnie dowiedzieć się, że nie ma do niej powodu; zamienić ją na ulgę, radość, ale też potworny lęk? I czy nie jest tak, że raz doświadczona żałoba, nawet jeśli okaże się „niepotrzebna”, zostaje w człowieku już na zawsze?
Na plaży ciemno, świecą tylko gwiazdy jak zęby rekina rozsypane na odwróconym morskim dnie. Zbieram się i idę boso do majaczącego wśród zarośli domku. Będę tu jeszcze dwa tygodnie. Być może uda mi się popływać z delfinami. Może nauczę się w końcu odróżniać płetwę delfina od płetwy żarłacza.
(Fragment wiersza Arthura Rimbauda cytuję w przekładzie Artura Międzyrzeckiego.)
Zdj. Krystyna Dąbrowska
Krystyna Dąbrowska – urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, tłumaczka. Autorka pięciu zbiorów wierszy, z których najnowszy to Miasto z indu (2022). Laureatka Nagrody Kościelskich, Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, i Nagrody Literackiej m. st. Warszawy. Jej wiersze były tłumaczone na ponad dwadzieścia języków; za wiersz „Biuro podróży”/”Travel Agency” w przekładzie Antonii Lloyd Jones otrzymała Pushcart Prize (2024). Książkowe wybory jej wierszy ukazały się po włosku, niemiecku, szwedzku, portugalsku i angielsku; książka w angielskim przekładzie, Tideline (Zephyr Press 2022), była nominowana do Derek Walcott Poetry Prize i National Translation Award in Poetry (2023).
Dąbrowska tłumaczyła m.in. poezję Louise Glück (Dziki irys, 2024; Zimowe przepisy naszej wspólnoty, 2022; Ararat, 2021), Nuali Ní Dhomhnaill (Cierń głogu, 2021), W. C. Williamsa, Thoma Gunna, Charlesa Simica i Kim Moore. Jesienią 2022 roku brała udział w International Writing Program na University of Iowa. Mieszka w Warszawie.
Zdj. Paweł Mossakowski
Comments