top of page
Writer's pictureEwa Dżurak

E. S. Curtis. Zaczęło się od jednej fotografii

Updated: Jul 5


Dziecko Nawaho, 1904



Po lewej stronie fotografii potężna ściana skalna tonie w mroku wypełniając prawie

połowę kadru. Dolne partie masywu wychylają się z cienia, a światło grające na kamiennej powierzchni uwypukla fantastyczne kształty skalne. Faktura powierzchni kamienia świadczy o wielowiekowym trwaniu na przekór żywiołom wiatru i wody, o upływie czasu ponad ludzką miarę. Nad grzbietem skalnym obniżającym się ku prawej stronie widać bezmierne niebo. U podnóża góry pojawia się wąski pas porośnięty skąpo trawą i niskimi krzewami, na którym leżą oderwane od skał kamienie. Dolną część zdjęcia wypełnia jasny pas podłoża doliny. Na jego tle odbijają się wyraźnie sylwetki siedmiu jeźdźców w dwóch grupach, trzech z przodu, czterech z tyłu. Jadą nieśpiesznie, stępa, jeden za drugim. Plącze się między nimi pies. Wzruszająca kruchość i małość ludzi kontrastuje z ogromem otaczających ich ścian skalnych, z tą odwieczną, zastygłą potęgą. Ludzie nie są jednak w tym bezmiarze i bezczasie zagubieni. Są u siebie, wędrują po własnym, dobrze znanym im kraju. Zadomowieni w tym niezwykłym świecie, są jego nieodłączną częścią: wtopieni w otoczenie, w symbiozie ze skałami i ze zwierzętami, w odwiecznym marszu, w wędrówce ku przeznaczeniu.

To zdjęcie od dawna urzekało mnie swym pięknem. Grą świateł i cieni. Bezkresem przestrzeni i egzotycznym pejzażem, który budzi tęsknotę za daleką podróżą. Wywołuje pragnienie doświadczenia potęgi i bezmiaru natury. Rozpala ochotę na odmianę codziennego widoku, na poszukiwanie nowych doznań. Ale przede wszystkim zrodziła się we mnie chęć dowiedzenia się kim byli ludzie tworzący maleńki orszak, tak doskonale wpasowany w otaczający go świat. I kim był człowiek, który zrobił to niezwykłe zdjęcie. Kiedy je zrobił? Dlaczego?

Pierwszy krok w moich poszukiwaniach odpowiedzi był łatwy. Zdjęcie jest przecież podpisane, a poza tym reprodukowane bardzo często. Wykonał je w 1904 roku fotograf z Seattle, Edward Sheriff Curtis, i podpisał: „Canyon de Chelly, Navajos”. Canyon de Chelly (nazwa pochodzi od słowa „tseyi” z języka Nawahów, a wymawia się ją nieco z francuska „de Shey”) znajduje się w Arizonie, w samym sercu ziemi należącej do narodu Nawahów.




Fotografów robiących zdjęcia Indianom było wielu. Parcie narodu amerykańskiego na zachód i okres związanych z podbojem kontynentu wojen indiańskich zbiegły się rozwojem i upowszechnieniem fotografii. W tym czasie zaczęła się rozwijać też antropologia, nowa nauka o człowieku, poświęcona badaniom ludów rdzennych i od razu zauważono, że fotografia to znakomite narzędzie do dokumentowania kultur ludów plemiennych. Różne archiwa i muzea amerykańskie przechowują dziesiątki tysięcy zdjęć Indian.

Na tym bogatym tle Edward Sheriff Curtis (1868-1952) wyróżnia się artyzmem fotografii oraz mistrzowskim opanowaniem techniki. Imponujący jest także nadzwyczaj szeroki zakres i rozmach jego dzieła. Urodzony w Wisconsin, przeniósł się do Seattle, gdzie otworzył studio fotograficzne. Niestrudzony w pracy samouk szybko został wziętym fotografem, zdolnym zapewnić swojej młodej rodzinie godziwy byt. Fotografia była jego pasją, nie przestawał uczyć się, poszukiwać, eksperymentować. Dziełem jego życia został projekt na miarę tytana. Zaplanował i wykonał największy zamysł etnograficzno-fotograficzno-wydawniczy na świecie. W latach 1907-1930 sukcesywnie publikował monumentalne dzieło: 20 tomów tekstu bogato ilustrowanego zdjęciami, którym towarzyszyło 20 teczek z kilkudziesięcioma dużego formatu zdjęciami. Całość projektu nosi tytuł The American Indian.



Przystanek w południe / Stado owiec; Nawahowie byli znani także jako pasterze, strażnicy owiec.


Choć pojedyncze fotografie Curtisa są powszechnie reprodukowane i łatwe do zobaczenia, to pełny komplet, wszystkie tomy, widziało niewielu. Od początku sprzedawano je tylko prenumeratorom. W pełnym komplecie, dzieło było zbyt drogie, by mógł sobie na nie pozwolić zwykły śmiertelnik. Curtis poświęcił się tej publikacji całkowicie, wręcz obsesyjnie. Przez dwadzieścia kilka lat bez ustanku podróżował i fotografował narody indiańskie Stanów Zjednoczonych. Wykonał około 40 tysięcy fotografii, które uzupełniał nagraniami tubylczych języków i opowieści oraz badaniami i zapiskami etnograficznymi. Kiedy nie pracował w terenie, prowadził akcje zbierania pieniędzy na finansowanie swego kosztownego zamierzenia. Organizował wystawy, pokazy zdjęć, wygłaszał wykłady, pisał artykuły i listy. W 1916 roku zrobił film, pierwszy film z całkowicie tubylczą obsadą. Umiał zabiegać o przychylność wpływowych i bogatych patronów. Pierwszy tom (w którym znajduje się rozdział o Nawahach), wydany w 1907 roku, otwiera wprowadzenie napisane przez prezydenta Teodora Roosevelta. Redaktorem naukowym całości był Frederick Webb Hodge, pracownik Instytutu Smithsona, znany antropolog i znawca Indian. Sponsorem dzieła został nowojorski magnat finansowy John Pierpont Morgan. Curtisowi udało się uzyskać audiencję u Morgana w 1906 roku. Przedstawił wtedy swój plan, a Morgan, znany kolekcjoner sztuki, nieoczekiwanie przystał na propozycję. Morgan pragnął, by wyniki badań etnograficznych zostały opublikowane razem z fotografiami w pięknie wydanej książce. Posiadał przecież wspaniałą bibliotekę i z zapałem kolekcjonował białe kruki. Zgodnie z umową Curtis miał otrzymać 75 tysięcy dolarów, wypłacane w ratach przez okres pięciu lat. Na tyle wyceniono koszt i czas trwania całego przedsięwzięcia. Suma ta choć znaczna, 250 razy więka niż roczna pensja robotnika w tym czasie, okazała się o wiele za mała.

Projekt zaplanowany na pięć lat rozciągnął się na dwadzieścia kilka. Wyczerpał cierpliwość wszystkich, oprócz samego Curtisa. Zainteresowanie jego pracą wygasło. Wojna światowa przyniosła spadek zainteresowania amerykańskimi tubylcami. Morgan zmarł, a jego spadkobiercy byli znacznie mniej zainteresowani projektem. Curtis z godną podziwu determinacją doprowadził swoje dzieło do końca, nie przestając borykać się z trudnościami finansowymi. Umarł niemal zapomniany. Krótki nekrolog w New York Times nawet nie wspomniał o publikacji The North American Indian.

Biograf Curtisa mówi, że wszystko zaczęło się od spotkania z księżniczką Angeliną. W Seattle prawie wszyscy znali przygarbioną kobietę w długiej spódnicy i w czerwonej chustce na głowie. Mówiono, że była ostatnią Indianką mieszkającą w szybko rozbudowującym się mieście. Curtis spotkał ją na ulicy w 1895 roku, niedaleko swego studia fotograficznego, i od razu zapragnął zrobić jej zdjęcie. Tak powstał niezwykły portret starej, upartej kobiety, jedno z pierwszych zdjęć indiańskich Curtisa.


Kikisoblu (Księżniczka Angelina), córka wodza Seattle, 1896 / Szaman Nawaho



Po okresie zapomnienia, zdjęcia Curtisa znalazły drogę do kultury popularnej. W latach 70-tych te nostalgiczne i malownicze zdjęcia, romantyzujące rdzennych mieszkańców USA, zaczęto szeroko reprodukować w różnego typu wydawnictwach. Budziły szczery podziw, ale też ostro je krytykowano. Curtisowi wyrzucano przede wszystkim to, że jego zdjęcia były pozowane, że sztucznie odtwarzał sceny z życia Indian, które na początku dwudziestego wieku nie mogły już mieć miejsca. Zarzucano mu, że nie zauważał tragicznych przemian jakich doświadczały społeczności tubylcze, które na początku 20 wieku były już w stanie demograficznego załamania i kulturowej zapaści.

Nie ma tu miejsca na dokładne rozważanie tych krytycznych uwag, ani na dociekania, gdzie przebiega granica między dokumentem a sztuką. Wielu zarzutom wobec Curtisa trudno odmówić słuszności, jednak odwracają uwagę od tego, co miał na celu. Jego zamiarem, jak o tym wyraźnie pisze, nie było dokumentowanie współczesnej mu sytuacji Indian, ale przechowanie dla potomności pamięci o nich, ocalenie tego, co z indiańskich kultur zostało. Curtis starał się rejestrować to, co zachowało się z czasów przed kontaktem z białymi. We współczesnym mu czasie wszyscy byli przekonani, że Indianie za chwilę znikną, rozpłyną się w społecznej masie, a ich zwyczaje ulegną zapomnieniu. Projekt Curtisa był wyzwaniem rzuconym temu nieuniknionemu, jak sądzono, losowi skazanych na zapomnienie tubylców. Zdjęcia miały im samym oraz nam wszystkim przypominać kim byli, jak wyglądali i jak bogata była ich różnorodna kultura.



"Yebichai" - ceremonia szałasu potu / Tkaczka Nawaho



Mężczyzna Nawaho w ceremonialnym stroju



Fascynuje mnie postać Curtisa, jego pasja, jego poświęcenie i jego praca. Fascynują

mnie Nawahowie, których fotografował i o których pisał w pierwszym tomie swego dzieła. Do Kanionu de Chelly dotarłam po raz pierwszy kilkanaście lat temu. Jest ogromny, niezwykły i przepiękny, jak na zdjęciu Curtisa. Leży w sercu rezerwatu Nawahów i można do niego wjechać tylko z tubylczym przewodnikiem. Wycieczka prowadzi przez dno kanionu do wielu archeologicznych stanowisk, do miejsc skąd widać w pionowych, czerwonych skałach skalne półki i jaskinie, a w nich ruiny prastarych, wpasowanych w nie domów. Do miejsc, gdzie na skałach widać stare petroglify, które świadczą o tym, że ludzie mieszkali tu od setek lat. I gdzie mieszkają do dziś. Wbrew obawom Curtisa nie odeszli w mroki zapomnienia. Nawahowie to obecnie drugi co do wielkości tubylczy naród, a należące do nich tereny są największym obszarem należącym do rdzennych mieszkańców w Stanach Zjednoczonych.


E. S. Curtis

ur. 19 lutego 1868 na fermie nieopodal Whitewater, Wisconsin;

zm. 19 października 1952 w Los Angeles, Kalifornia.


 










Ewa Dżurak

Bibliotekarka akademicka w College of Staten Island, CUNY. Antropolog kulturowy z wykształcenia i zamiłowania. Przełożyła kilka klasycznych dzieł antropologicznych na język polski, m.i. książkę Clifforda Geertza. Interesuje się kulturą rdzennych mieszkańców USA, a zwłaszcza współczesną literaturą pisarzy pochodzenia tubylczego.

Znajduje się w Zarządzie i prowadzi stronę internetową Polsko-Amerykańskiego Towarzystwa Etnograficznego

262 views0 comments

Recent Posts

See All

Comments


bottom of page